Wszelkie niedopowiedziane kwestie zostały niedopowiedziane specjalnie i mogą być dopowiedziane w czasie trwania RPG lub na żądanie GM
=====================================================================
Imię Przyjęte: Starweave
Imię Nadane: Strawberry Jam
Płeć: Klacz
Wiek: 21
Rasa: Jednorożec
Cutie mark: Róża Wiatrów
Wygląd:
Szczupła sylwetka i wysoka postura, sierść ciemnogranatowa, oczy złote. Włosy białe z niewielką ilością fioletu.
Rodzina:
Ojcem był Heavy Key, matką Shippingstar. Oboje są martwi. Ostatnią prawdopodobnie żyjącą i teoretycznie najbliższą jej osobą jest jej dziadek, Wool Cord.
Specjalność:
- (Explorer) -
● Starweave na pustkowiu jest jednym lepszych dostawców towaru dla kupców. Ma smykałkę do znajdywania magicznych przedmiotów. W jakiś tylko sobie wiadomy sposób może je z łatwością wyniuchać, pod warunkiem że takowe są w pobliżu.
● Zna się na otwieraniu zamków.
● Ma niezły dryg do kupieckiego rzemiosła. Dzięki czasie spędzonym w Appleloosie nauczyła się odróżniać cenne przedmioty od bezwartościowego śmiecia.
● Posiada dużą wiedzę na temat magii, lecz brakuje jej talentu. Potrafi rzucać parę zaklęć ale bez rewelacji.
● Słabo posługuje się bronią palną.
Ekwipunek:
Elementy stałe, które Starweave nosi zawsze przy sobie:
● Skórzany brązowy płaszcz.
● Pistolet maszynowy 10mm SMG.
● Parę juków.
● Rubin zabrany ze swojego sanktuarium. Ostatni z klejnotów którego postanowiła nie sprzedawać. Wiąże z nim ogromna wartość sentymentalną, przypomina jej o czasie spędzonym w stajni.
● Płaski śrubokręt.
Elementy zmienne, czyli przedmioty które zazwyczaj ma w jukach i których zapas stara się regularnie uzupełniać.
● Nie mniej niż trzy pęczki magicznych bandaży.
● Dwie mikstury lecznicze.
● Nabój 10mm JHP (150 sztuk bo klacz jest strasznie rozrzutna).
● Butelkę Sparkle-Coli.
● Butelkę szamponu.
● Kapsle! jak najwiecej.
● Pęczek 13 spinek do włosów.
● Notesik wraz z czarną kredką. Głównie na obliczenia.
● Dwie konserwy jabłkowe.
● Butelkę czystej wody.
● Trochę ciasta domowej roboty. Nie można stwierdzić czym było ono wcześniej, ale smakuję w porządku.
Historia:
Stajnia:
Witam państwa, mam na imię Starweave i miałam przyjemność rozpocząć swoja przygodę w jednym z największych osiągów firmy Stable-Tec. Czyli w tak zwanej Stajni. Mój ojciec zmarł jeszcze zanim przyszło mu zobaczyć efekt swoich wysiłków. Nieszczęście podczas próby naprawy jednego z generatorów. Matka natomiast zaraz po moich narodzinach.
Tak więc jak to prawo Nadzorczyni nakazuje, pałeczkę przejął Wool Cord, mój dziadek... Stary schorowany ogier, musiał mieć zmienianą pieluchę trzy razy częściej niż dwumiesięczny źrebak. Potrzebował więcej opieki niż ja sama. Z tego powodu nie poświęcał mi zbyt wiele czasu, na szczęście. Wool obwiniał moją matkę za śmierć ojca. Właściwie to od samego początku nienawidził swojej synowej. Widział we mnie to samo co w niej, moja obecność przypominała mu o śmierci syna. Byłam słaba i byłam tam sama. Sama, bo kiedy moi rówieśnicy przyprowadzali do szkółki swoich opiekunów by pokazać im własne osiągniecia. Ja nie miałam ani jednego kucyka, którego obchodziło by chociaż to czy dreptam po korytarzach głodna. Ale miałam siebie. Nie szukałam przyjaźni, litości czy współczucia, byłam wtedy samotniczką i było mi z tym dobrze. W gruncie życzy miało to nawet kluczowe znaczenie w moim życiu. Nauczyło mnie to polegać tylko na sobie, oraz otworzyło przede mną kilka innych możliwości.
W stajni kucyki nie posiadały żadnych obowiązków, do póki nie pokazał się ich uroczy znaczek. Żadnych, poza podstawową edukacją. Ten jeden wymóg musiał być przestrzegany, a co robił mały źrebak przez czas wolny, poza jego bliskimi zazwyczaj nikogo innego nie interesowało. Jednak ja takowych praktycznie nie miałam, więc mogłam trwonić cały swój czas jak mi się tylko podobało. Moim ulubionym zajęciem była eksploracja swojego „domu”. Ciekawość od samego początku budowała mój świat. Stajnia była ogromna, a ja znałam każdy poziom, każde pomieszczenie, oraz każdy jej zakamarek. Nie było miejsca, w które nie wsadziła bym swojego nosa. Zdążyłam być już praktycznie wszędzie, nawet pod biurkiem nadzorczyni, ale to dużo później. Moim ulubionym i najczęściej odwiedzanym miejscem był wyłączony z użytku kompleks magazynowy na dolnych poziomach stajni. Jedne z drzwi prowadzących do mniejszego sektora były zablokowane i do tego zastawione sporych rozmiarów ładunkiem maskującym ich obecność. Znalazłam alternatywną drogę do środka za pośrednictwem małego, dobrze ukrytego kanału serwisowego.
Wewnątrz znajdywały się dwa tuziny dziwnie oznakowanych skrzyń, wypełnione różnobarwnymi klejnotami oraz całkiem pokaźny księgozbiór. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłam książkę. Zdecydowana większość z nich zawierała dywagacje i teorie na temat magii. Stajnia była dość duża, ale nie nieskończona. W końcu z braku lepszych zajęć zaczęłam studiować zawartą w nich wiedzę, poświęcając na to większość swojego wolnego czasu. Lata zajęły mi jej opanowanie i chodź rozumiałam zasady działania, rzucanie nawet najprostszych zaklęć sprawiało mi gigantyczne trudności. Pewnie zastanawiacie się, za jakim przyzwoleniem Luny mogłam tak długo krzątać się po dolnych poziomach stajni i nie zostać przyłapana przez ochronę. No cóż, owszem, na początku próbowali, ale zawsze gdy ruszali moim śladem mój znacznik na E.F.S po prostu się rozpływał. Pomieszczenie w którym były przechowywane moje skarby zostało zaprojektowane tak, aby rozpraszać wszelkie zaklęcia skanujące. Od kryształów biło tyle magii że aż początkowo przebywając tam piekło mnie w rogu. Wyczulony jednorożec z łatwością zlokalizował by to miejsce z odległości pięciuset jardów, ale po drugiej stronie ściany nie można było wyczuć niczego. Poza tym pozostawała jeszcze kwestia mojej małej umowy z nadzorczynią. Mimo tego znalazł się jeden zgniły zad, który potraktował to jako wyzwanie, tak zwany Hogpon, szef ochrony. Na szczęście jego upartość konkurowała z jego debilizmem. Raz udało mu się mnie zaskoczyć, musiał zaczaić się gdzieś wcześniej. Gdy dotarłam na miejsce usłyszałam galop w korytarzu za sobą. Nie było czasu, przytuliłam się do ściany, tej za którą znajdowała się moja kryjówka. Następnie zebrałam cała moją magię by teleportować się chociaż te dwa jardy przed siebie. To było moje pierwsze zaklęcie tego typu. Nie pamiętam ile czasu leżałam nieprzytomna, pamiętam jednak że zapaskudziłam podłogę, siebie i książki... Poza tym nie było większych problemów. Tak, to zdecydowanie było moje sanktuarium. Myślałam nawet, żeby pokazać je Glass Icing, ale ona potrafiła tak strasznie hałasować, a w dodatku nie ufałam jej do końca.
Jedna z ksiąg szczególnie przykuła moją uwagę. Stary, mocno podniszczony tom zatytułowany „W.Z.A.T.R” traktował na temat „kontrastu magicznego”. Jego autor uparcie twierdził, że każde zaklęcie można zmodyfikować tak, aby miało ono przeciwny efekt działania. Za nic nie mogłam ogarnąć tego całego kontrastu. No bo co może być odwrotnością teleportacji? Nie miałam pojęcia czego się spodziewać ani w jaki sposób dokładnie kształtować moc. Jak tylko zaczęłam kombinować z magią, ta wymykała mi się z pod kontroli. Szczególnie ciekawy efekt zapewniało kontrastowanie czystej wiązki energii. Surowa magia nie posiadała żadnego kształtu, więc próba uzyskania jej odwrotności była z góry skazana na niepowodzenie. Sama energia stawała się wysoce niestabilna na skutek takiego zabiegu, natychmiast destabilizując się po wejściu w kontakt z materią. Efektem takiego działania było wytworzenie się anomalii w postaci dość silnego wyładowania kinetycznego. Pełny sukces natomiast udało mi się osiągnąć tylko z telekinezą, podstawowym i najprostszym zaklęciem. Moje eksperymenty trwały dość krótko. Czarowanie zdecydowanie nie było moją mocną stroną i szybko mnie męczyło, może gdybym tylko miała więcej czasu. Jeśli jeszcze nie usneliście, pozwolę sobie przejść dalej.
W końcu nastał dzień drastycznych zmian. Szef ochrony znowu mnie zaskoczył, lecz tym razem nie zamierzałam uciekać. Gdy tylko mnie spostrzegł, wyszczerzył tą swoją krzywą japę, zadowolony z faktu, że wreszcie udało mu się mnie złapać na gorącym uczynku. A przynajmniej tak mi się wydawało. Ten kutafon szykował dla mnie coś znacznie gorszego. Już zaczęłam ładować zaklęcie, gdy w mgnieniu oka znalazł się tuż przy mnie, wyprowadzając ciężkie uderzenie. Spanikowałam, ból i strach rozbudziły we mnie coś czego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłam. W akcie desperacji zabrałam całą moją magię wyrzucając pokaźną wiązkę energii. Prowizoryczny pocisk trafił centralnie w pierś ogiera, ciskając go prosto na skrzynię tuż za nim. Jego ciało upadło bezwładnie na metalową podłogę, zaraz po tym jak jego głowa uderzyła o kant skrzyni, wydając przy tym charakterystyczny trzask. Stałam tak bez ruchu przez jakąś chwile dysząc głośno z wysiłku, aż spostrzegłam mały migający komunikat na jego pipbucku. Wiedziałam co oznaczał, byłam w szoku. Nie minęło wiele czasu zanim usłyszałam dźwięk kolejnych kopyt.
Nie stawiałam oporu. Zabrali mnie do głównego atrium. Zebrała się tam prawie połowa kucyków z ochrony. To był pierwszy tego typu incydent i nie mogłam przewidzieć co zechcą ze mną zrobić. Trzeba przyznać, że tak jak wcześniej prawie wszyscy mieli mnie głęboko w zadzie, tak teraz jak na ironię byłam w samym centrum zainteresowania. Patrzyłam przez dłuższy czas w skonsternowane twarze mieszkańców stajni. Wydawało mi się, że czas jeszcze nigdy nie płynął tak wolno. W końcu pojawiła się nadzorczyni by wydać werdykt. Wygnanie.
Nadzorczyni była dla mnie litościwa i dała mi wolne kopyto, aby spędzić spokojnie ostatnie chwile w stajni. Miałam tylko pół godziny, potem musiałam się dobrowolnie wstawić pod wielkie wrota. Nie miałam wtedy już nic do stracenia i szczerze nie bałam się tego, co mnie czeka. Byłam pełna determinacji jak nigdy wcześniej. Nim opuściłam stajnie, pozwoliłam sobie ostatni już raz odwiedzić moje sanktuarium. Zabrałam z niego księgę W.Z.A.T.R oraz trochę klejnotów. Pozwolono mi także zabrać spory zapas prowiantu. Wszystko to było doskonałym posunięciem. Niektóre kucyki już wcześniej były potajemnie wysyłane poza stajnie na misje rozpoznawcze, a ja widziałam ich raporty dotyczące powierzchni. Pustkowia nie przypominały niczego co wcześniej widziałam, nawet w moich najśmielszych koszmarach i muszę przyznać, że mocno mnie zaskoczyły. Ale to już inna historia.
Pustkowia:
Właśnie, a co do mojej historii poza stajnią… cholera, od czego tu zacząć. Mogła bym tu całymi godzinami pisać na temat mojego pierwszego wrażenia, tego co myślę o życiu na powierzchni, oraz co mnie na nim spotkało, ale po co. Po prostu stawiłam czoła Pustkowiom. Z mojej stalowej kołyski trafiłam w prawdziwe…no właśnie. W sumie nie było aż tak źle. Pierwszą napotkaną przeze mnie istotą był wędrowny kupiec. Do tego czasu już dawno pozbyłam się mojego odzienia ze stajni, które wręcz krzyczało „Nie potrafię się bronić”. Uczucie nagości było wtedy dla mnie dość mocno krępujące, więc zaczęłam wpierw od zakupu jakiegoś ubranka. Ogier okazał się życzliwy w stosunku do mnie, zwłaszcza wtedy, gdy dowiedział się że proponuje handel wymienny przy użyciu moich klejnotów. Zdałam sobie sprawę że ów świecidełka muszą mieć całkiem pokaźną wartość. Kazałam zaprezentować sobie najlepszy pancerz jaki tylko miał na stanie. Był to brązowy skórzany płaszcz. Prawdziwa, piękna, solidnie wygarbowana skóra, dodatkowo przysłaniająca mój pusty bok. Od razu wiedziałam, że musze go mieć i gdy tyko skończyłam go podziwiać, zwróciłam się do ogiera by ten zadeklarował cenę. Rzuciłam mu surowe spojrzenie gdy tylko usłyszałam pierwsza ofertę, trzynaście klejnotów. Kupiec odwzajemniał spojrzenie przez chwilę z kamiennym wyrazem twarzy. Zaczęłam już tracić pewność siebie gdy nagle roześmiał się i oznajmił że tylko żartował. Pięć klejnotów. Chciałam się szeroko uśmiechnąć, ale jakoś udało mi się od tego powstrzymać. Nadal wwiercając w niego swój wzrok, przemówiłam niskim tonem. Cztery klejnoty; i biorę bez możliwości reklamacji. Pancerz był już mój, postanowiłam zaopatrzyć się jeszcze w jakieś medykamenty. Wszystko szło gładko do czasu aż handlarz nie zaproponował wymiany klejnotów na miejscową walutę. Odmówiłam mu z oburzeniem myśląc że najzwyczajniej w świecie kpi sobie ze mnie. Ten jednak tylko wybuchł śmiechem i oznajmił że od razu się na mnie poznał. Powiedział mi, że mam zadatki na dobrego kupca i mogę być kimś więcej niż pożywieniem lub niewolnikiem. Zaproponował mi, żebym udała się razem z nim do pobliskiej osady. W przeciwny wypadku mogę od razu oddać mu całą zawartość swoich juków, bo wkrótce przestaną mi być potrzebne. Z braku innej perspektywy ruszyłam z ogierem w kierunku Nowej Appleloosy.
I tak to się zaczęło, zaczęłam trudzić się regularnym dostarczaniem zaopatrzenia. Głównie dla Ditzy Doo. Ogółem bardzo sympatyczna klacz, pod warunkiem że nie przebywa się zbyt długo w jej towarzystwie. Okazała się niezwykle pomocna w zaklimatyzowaniu się w nowym środowisku. Zaoferowała mi swój podręcznik, oraz pistolet maszynowy 10mm po dość przystępnej cenię. Musze przyznać, że broń ta bardzo przypadła mi do gustu. Klacz stała się kimś w rodzaju mojej dobrej znajomej, a może nawet opiekunki. Załatwiła mi także nauki u starego szabrownika. Przez bardzo długi czas prawie wcale nie opuszczałam osady, oddając się edukacji i uszczuplając mój zapas klejnotów. Poszerzałam wiedze na temat handlu, tego co warto wsadzić do juka i jak się do tego dostać. Ten ostatni wariant z początku sprawiał mi największe trudności. Otwieranie zamków wymagało głębokiej koncentracji i precyzji. Dzięki mojej zabawie w czarodziejkę pierwszy element nie stanowił żadnego problemu, a drugi z czasem się wypracował przez niezliczone godziny ćwiczeń. Oprócz tego wszystkiego pozostawała jeszcze kwestia posługiwania się bronią palną. Treningi strzeleckie marnowały tylko kosztowną amunicję, a ja wciąż nie robiłam żadnych postępów. Kiedy już jako tako ogarnęłam posługiwanie się swoim SMG, w końcu postanowiłam wyszczubić nos poza osade.
Początkowe wyprawy były bardzo owocne, na pierwszej z nich znalazłam prawdziwy skarb, a także mój uroczy znaczek. Nie jestem pewna kiedy się pojawił, a już na pewno tego co dokładnie oznaczał. W końcu zapasy mojej specjalnej miejscówki się wyczerpały, a zapuszczanie się w dalsze rejony pustkowi okazało się bardzo niebezpieczne. Ostatni mój wypad zakończył się katastrofą, z której ledwo uszłam z życiem. W jakiejś starej placówce natrafiłam na stalowe monstrum. Zwiewając najkrótsza możliwą drogą aktywowałam resztę systemów bezpieczeństwa, które potraktowały mnie jakiegoś rodzaju gazami bojowymi wprowadzonymi do wentylacji. Udało mi się z tego wszystkiego wyjść cało, ale z czasem objawy zaczęły się nasilać, chorowałam przez ponad dwa tygodnie, wydając całe moje dotychczas uzbierane kapsle na leczenie. Niech to księżyc pochłonie, musiałam sprzedać nawet prawie wszystkie pozostałe klejnoty. Ale w końcu udało mi się wykurować. Po tym wszystkim znalazłam się w punkcie wyjścia i pisze teraz ten tekst. W przyszłości postaram się działać znacznie ostrożniej. Kto wie, może najęcie się do jakiejś grupy nie było by wcale głupim pomysłem. Mogła bym na tym nieźle zarobić, a przy tym bez problemu ukręcić sobie coś na boku.
Charakter:
- Starweave jest ekscentryczką, wyznaję pragmatyczną filozofię i przeważnie dąży do celu wybierając możliwie najkrótszą drogę, starając się zapłacić przy tym jak najmniejszą cenę za jej pokonanie. Pomimo tego iż nie posiada talentu magicznego, uparcie poszukuje wiedzy magicznej i stara się zwiększyć swoje zdolności. Nie ufa innym kucykom aż do czasu kiedy nie będzie wiedzieć o nich dostatecznie dużo. Stara się unikać otwartej walki. W swoich działaniach wykazuje się porywczością, ale zachowując przy tym zdrowy rozsądek. Jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, ona z pewnością pierwsza to dostrzeże i wykona taktyczny odwrót. Jej ego bardzo szybko się regeneruje. Mimo iż z natury jest samotniczką bez problemu potrafi się dogadać z innymi. Poza tym nie lubi swojego prawdziwego imienia.