08-07-2015, 20:48
"Lektura "Second Chances" ukończona (przy okazji, jakoś nie bardzo chcę mi się czytać już tłumaczenie, nawet pomimo nowego rozdziału 15), pasuje więc skrobnąć kilka słów.
Fanfik przewija sie przed oczami szybciej niż mogłoby się wydawać, nawet w oryginale (pod tym względem bije na głowę F:E od Kkat, w które po prostu nie mogłem się wgryźć). Sam styl jest na pierwszy rzut oka trudny, jednocześnie tak obrazowy że czasem budzę się w środku jakiejś sceny i zachodzę w głowę, dlaczego miałem wrażenie że to jest napisane po naszemu. Fenomenalna robota, jeśli chodzi o formę.
Fabuła - sekrety, sekrety i jeszcze trochę więcej sekretów... czy wspomniałem o sekretach? Tutaj wszystko wydaje sie mieć sens, a każdy detal może zostać użyty x rozdziałów dalej. Jako pisarz, który sam kocha takie motanie (patrz "Trzy Strony Medalu"), potrafię docenić ogrom pracy, włożony we wpasowanie i podopinanie wszystkiego na ostatni guzik. Cały czas trzymamy się pewnego wątku, jednocześnie wplątując nowe i wyjaśniając poboczne. Bardzo dobrze wykonane.
Tempo akcji jest szybkie, ale w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tekst przewija się sam, sceny walki, choć długie i świetnie opisane, nie są przeciągane i przepakowane szczegółami w których można się pogubić (na tą przypadłość cierpi inny kolos, "Crisis" Equestria"). W tymże często miałem ochotę przewinąć stronę gdy przychodziło do opisu, jak wyglądało każde ustawienie piórek w czasie rozmowy językiem migowo-skrzydłowym (serio, tam to się nawet po naszemu nie mogłem połapać, jak to wygląda). Tutaj? Nie trzeba sobie tego wizualizować, to się po prostu widzi. Scena, w której przekonujemy się jak Blackjack rozwala czołg, nawet pomimo przesadnego rozmachu i durnoty samej w sobie jest naprawdę znakomicie opisana. Na piątkę.
Żeby jednak nie było tak kolorowo, nawet pomimo długości fanfika akcja momentami dzieje się zbyt gwałtownie. Mam wręcz wrażenie że cała akcja trzeciego tomu rozegrała sie w niewiele ponad tydzień. Serio? Nie spoilerując, tylko dziesięć-piętnaście dni na to wszystko? Seems legit. I mi osobiście mocno gryzło. Trójka z minusem na zachętę.
No i największy babol, jeśli chodzi o samą fabułę. Niektóre sceny są wrzucane tak gwałtownie, tak bez sensu, tak bez wyjaśnienia że człowiek zostaje z opadniętą szczęką, przepatrując tekst po pięć razy, zastanawiając się, jak na trzech stronach nagle znajdujemy się w Laboratorium Horizons. Serio, sama scena ze ścianą była przedstawiona znakomicie, ale jednocześnie powinna zostać odznaczona Złotym Globem za najbardziej z tyłka wziętą scenę, jaka powstała. Ja jednak ten aspekt odznaczę honorowym Karnym Kutasem.
Postacie - o nich to by można książkę napisać (badum tss...). Każda ma swój charakter i jest dobrze przedstawiona, ale im dalej w las tym gęściej. Poznawane nowe charaktery zamazują sie i nie są już tak należycie wykonane jak w pierwszej części, widać to bardzo wyraźnie. Irracjonalne zachowania - usankcjonowane, ale często mimo to dla mnie osobiście nie zrozumiałe. I hej, ale czy tylko dla mnie Boo jest... most adorable character so far?
Przeciwnicy - co jeden to większy, silniejszy i mocniej walnięty od poprzedniego. Mięso armatnie przewija się z walkami z bestiami i ofiarami eksperymentów/promieniowania/eksperymentów i promieniowania. Co chwila spotykamy kogoś, kto przetrwał wojnę i ją pamięta (przetrwał nie zawsze znaczy przeżył). Zaczynamy spokojnie, ale im dalej w las, tym większe, wredniejsze i bardziej nieśmiertelne maszkarony próbują rozerwać jedynego prawdziwie nieśmiertelnego kucyka na pustkowiach. Sceny walk są coraz dłuższe, bossowie coraz bardziej wymyślani i przekokszeni, walki są coraz dłuższe... i zawsze przychodzi moment, w którym okazuje się że siła ognia nie wystarczy na zabicie przeciwnika, nawet jeśli byłby pięć razy słabszy. Zawsze w tym momencie z pomocą przychodzi... coś. Metaforyczna Ciocia Fortuna wyskakuje z powietrza i przejeżdża po przekokszonym padalcu na swoim kole. Gorgon. Deus. HMS Celestia. Wardena to mi się już nawet nie chce komentować. To jest tak epickie, a jednocześnie tak niedorzeczne, że nie wiadomo jak do tego podejść.
Pasuje jednak skrobnąć kilka słów o głównej bohaterce. Najbardziej w oczy rzuca sie bezmyślność Blackjack, która zawsze musi się wplątać w walkę na pierwszej linii... no dobra, zawsze musi się wplatać w walkę. Jest przy tym irracjonalna, wszystkoodporna i ma niebywały, niedorzecznie wysoki współczynnik szczęścia. Zabija niewinnych i przebacza potworom. Pada ofiarą seksualnej przemocy (i to bardzo brutalnej), by trzy dni później urządzić sobie małą les-orgietkę, a po kolejnych kilku dniach zabawia się z ledwie poznanym ogierem (którego nie lubię jak diabli, głównie za jego subtelność, przypominającą walenie młotkiem po głowie). Ci, którzy czytali "Mares and stallions" będą wiedzieć o kogo chodzi. Zawsze się podnosi, zawsze ktoś jej pomoże. Zapomina i przebacza każdemu, z wyjątkiem siebie. Jest silnie autodestrukcyjna. Więcej grzechów nie pamiętam, amen.
Mimo to, w ciągu ostatnich trzech części znienawidzenie Blackjack było dla mnie w zasadzie niemożliwe. Pomimo swoich wad, fłupoty, porywczości i kilku innych rzeczy, bohaterka prezentuje podziwu godny upór oraz inne cnoty. Sprawianie bólu chyba nigdy nie jest dla niej przyjemnością, swoja robotę zawsze stara się dokończyć, jej rzyjaciele są nawet przed nią w kolejce do ratowania. Pod pewnymi aspektami można się z nią wręcz utożsamić, choć przez większość fika przychodzi to naprawdę z wielkim trudem. Jednocześnie jej bezmyślność naprawdę mocno denerwuje. Ja rozumiem, ze scena z otwartą łuską Srebrnej Kuli ma mieć następstwa i jest kontynuacją wątku, bardzo istotnego zresztą, ale "Biological Contamination: Quarantined" nie oznacza "Free bottle of WildPegasus with every deadly infenction you get with us! As a bonus, a crate of Buckweiser for getting permament trauma!" Każdy z nas lubił pozwiedzać, grając w fallouta, ale ryzykować w tak ordynarny i bezmyślny sposób ze zwykłej ciekawości czy chęci rozwikłania kolejnej tajemnicy? To tylko Blackjack potrafi! I tutaj nie jestem w stanie wystawić konkretnej oceny. Po prostu jej nie ogarniam.
Smaczki - jak na przykład ojciec Bottlecap, zwracajacy uwagę na mechanizm z gry, wypełniający skrzynki lootem. Poszczególne kwestie, przy których pada się i nie wstaje. Pomysłowość (choć przy niektórych scenach naprawdę mógłby być mniej kreatywny). Ogólny rozmach.
Wszystko to składa się na opowieść, dla której warto podszkolić swój angielski i poświecić te kilkaset roboczogodzin na niszczenie oczu przed ekranem komputera. Trzeba jednak uważać - ta historia potrafi mocno zjechać na psychikę...
Fanfik przewija sie przed oczami szybciej niż mogłoby się wydawać, nawet w oryginale (pod tym względem bije na głowę F:E od Kkat, w które po prostu nie mogłem się wgryźć). Sam styl jest na pierwszy rzut oka trudny, jednocześnie tak obrazowy że czasem budzę się w środku jakiejś sceny i zachodzę w głowę, dlaczego miałem wrażenie że to jest napisane po naszemu. Fenomenalna robota, jeśli chodzi o formę.
Fabuła - sekrety, sekrety i jeszcze trochę więcej sekretów... czy wspomniałem o sekretach? Tutaj wszystko wydaje sie mieć sens, a każdy detal może zostać użyty x rozdziałów dalej. Jako pisarz, który sam kocha takie motanie (patrz "Trzy Strony Medalu"), potrafię docenić ogrom pracy, włożony we wpasowanie i podopinanie wszystkiego na ostatni guzik. Cały czas trzymamy się pewnego wątku, jednocześnie wplątując nowe i wyjaśniając poboczne. Bardzo dobrze wykonane.
Tempo akcji jest szybkie, ale w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tekst przewija się sam, sceny walki, choć długie i świetnie opisane, nie są przeciągane i przepakowane szczegółami w których można się pogubić (na tą przypadłość cierpi inny kolos, "Crisis" Equestria"). W tymże często miałem ochotę przewinąć stronę gdy przychodziło do opisu, jak wyglądało każde ustawienie piórek w czasie rozmowy językiem migowo-skrzydłowym (serio, tam to się nawet po naszemu nie mogłem połapać, jak to wygląda). Tutaj? Nie trzeba sobie tego wizualizować, to się po prostu widzi. Scena, w której przekonujemy się jak Blackjack rozwala czołg, nawet pomimo przesadnego rozmachu i durnoty samej w sobie jest naprawdę znakomicie opisana. Na piątkę.
Żeby jednak nie było tak kolorowo, nawet pomimo długości fanfika akcja momentami dzieje się zbyt gwałtownie. Mam wręcz wrażenie że cała akcja trzeciego tomu rozegrała sie w niewiele ponad tydzień. Serio? Nie spoilerując, tylko dziesięć-piętnaście dni na to wszystko? Seems legit. I mi osobiście mocno gryzło. Trójka z minusem na zachętę.
No i największy babol, jeśli chodzi o samą fabułę. Niektóre sceny są wrzucane tak gwałtownie, tak bez sensu, tak bez wyjaśnienia że człowiek zostaje z opadniętą szczęką, przepatrując tekst po pięć razy, zastanawiając się, jak na trzech stronach nagle znajdujemy się w Laboratorium Horizons. Serio, sama scena ze ścianą była przedstawiona znakomicie, ale jednocześnie powinna zostać odznaczona Złotym Globem za najbardziej z tyłka wziętą scenę, jaka powstała. Ja jednak ten aspekt odznaczę honorowym Karnym Kutasem.
Postacie - o nich to by można książkę napisać (badum tss...). Każda ma swój charakter i jest dobrze przedstawiona, ale im dalej w las tym gęściej. Poznawane nowe charaktery zamazują sie i nie są już tak należycie wykonane jak w pierwszej części, widać to bardzo wyraźnie. Irracjonalne zachowania - usankcjonowane, ale często mimo to dla mnie osobiście nie zrozumiałe. I hej, ale czy tylko dla mnie Boo jest... most adorable character so far?
Przeciwnicy - co jeden to większy, silniejszy i mocniej walnięty od poprzedniego. Mięso armatnie przewija się z walkami z bestiami i ofiarami eksperymentów/promieniowania/eksperymentów i promieniowania. Co chwila spotykamy kogoś, kto przetrwał wojnę i ją pamięta (przetrwał nie zawsze znaczy przeżył). Zaczynamy spokojnie, ale im dalej w las, tym większe, wredniejsze i bardziej nieśmiertelne maszkarony próbują rozerwać jedynego prawdziwie nieśmiertelnego kucyka na pustkowiach. Sceny walk są coraz dłuższe, bossowie coraz bardziej wymyślani i przekokszeni, walki są coraz dłuższe... i zawsze przychodzi moment, w którym okazuje się że siła ognia nie wystarczy na zabicie przeciwnika, nawet jeśli byłby pięć razy słabszy. Zawsze w tym momencie z pomocą przychodzi... coś. Metaforyczna Ciocia Fortuna wyskakuje z powietrza i przejeżdża po przekokszonym padalcu na swoim kole. Gorgon. Deus. HMS Celestia. Wardena to mi się już nawet nie chce komentować. To jest tak epickie, a jednocześnie tak niedorzeczne, że nie wiadomo jak do tego podejść.
Pasuje jednak skrobnąć kilka słów o głównej bohaterce. Najbardziej w oczy rzuca sie bezmyślność Blackjack, która zawsze musi się wplątać w walkę na pierwszej linii... no dobra, zawsze musi się wplatać w walkę. Jest przy tym irracjonalna, wszystkoodporna i ma niebywały, niedorzecznie wysoki współczynnik szczęścia. Zabija niewinnych i przebacza potworom. Pada ofiarą seksualnej przemocy (i to bardzo brutalnej), by trzy dni później urządzić sobie małą les-orgietkę, a po kolejnych kilku dniach zabawia się z ledwie poznanym ogierem (którego nie lubię jak diabli, głównie za jego subtelność, przypominającą walenie młotkiem po głowie). Ci, którzy czytali "Mares and stallions" będą wiedzieć o kogo chodzi. Zawsze się podnosi, zawsze ktoś jej pomoże. Zapomina i przebacza każdemu, z wyjątkiem siebie. Jest silnie autodestrukcyjna. Więcej grzechów nie pamiętam, amen.
Mimo to, w ciągu ostatnich trzech części znienawidzenie Blackjack było dla mnie w zasadzie niemożliwe. Pomimo swoich wad, fłupoty, porywczości i kilku innych rzeczy, bohaterka prezentuje podziwu godny upór oraz inne cnoty. Sprawianie bólu chyba nigdy nie jest dla niej przyjemnością, swoja robotę zawsze stara się dokończyć, jej rzyjaciele są nawet przed nią w kolejce do ratowania. Pod pewnymi aspektami można się z nią wręcz utożsamić, choć przez większość fika przychodzi to naprawdę z wielkim trudem. Jednocześnie jej bezmyślność naprawdę mocno denerwuje. Ja rozumiem, ze scena z otwartą łuską Srebrnej Kuli ma mieć następstwa i jest kontynuacją wątku, bardzo istotnego zresztą, ale "Biological Contamination: Quarantined" nie oznacza "Free bottle of WildPegasus with every deadly infenction you get with us! As a bonus, a crate of Buckweiser for getting permament trauma!" Każdy z nas lubił pozwiedzać, grając w fallouta, ale ryzykować w tak ordynarny i bezmyślny sposób ze zwykłej ciekawości czy chęci rozwikłania kolejnej tajemnicy? To tylko Blackjack potrafi! I tutaj nie jestem w stanie wystawić konkretnej oceny. Po prostu jej nie ogarniam.
Smaczki - jak na przykład ojciec Bottlecap, zwracajacy uwagę na mechanizm z gry, wypełniający skrzynki lootem. Poszczególne kwestie, przy których pada się i nie wstaje. Pomysłowość (choć przy niektórych scenach naprawdę mógłby być mniej kreatywny). Ogólny rozmach.
Wszystko to składa się na opowieść, dla której warto podszkolić swój angielski i poświecić te kilkaset roboczogodzin na niszczenie oczu przed ekranem komputera. Trzeba jednak uważać - ta historia potrafi mocno zjechać na psychikę...