No cóż. To była prawdziwa przygoda - jeden z najdłuższych fanfików z jakimi się zmierzyłem i to w podwójnej dawce. Czy było warto? Bez dwóch zdań - tak! Czy było bez wad? Tego powiedzieć nie mogę, ale na szczęście plusy zdecydowanie przeważają. Tyle tytułem wstępu, teraz może przejdę do rzeczy.
Beware the spoilers!
Jako że do pisania dużo, to dla uniknięcia zbytniego chaosu pora na komentarz w stylu Twilight, czyli porządną listę.
1. Budowa świata - wspaniała. Naprawdę trudno jest nie podziwiać autora, który skonstruował naprawdę przemyślane pole, na którym nasze bohaterki przeżywają tyle przygód. Koncepcja podziału na kontynenty zdominowane przez przeciwstawne siły nie jest może nazbyt oryginalna sama w sobie, jednak tutaj została wykonana perfekcyjnie. Różnica pomiędzy północą a południem, pomiędzy Pandemonium i Utopią wprost bije w oczy na każdym możliwym poziomie. Z jednej strony bezwład przeżartej chaosem biurokracji i uwypuklenie wszelkich cech negatywnych, kontrowane przez sielskie, wypełnione tradycją życie na drugiej półkuli. To nie wszystko - autor zgrabnie wplótł w konstrukcję świata takie rzeczy jak rasy zebr i gryfów, na dodatek w świetnym stylu - mocno odmiennym od tego jak zwykle przedstawia się je w fanfikach, co było prawdziwie odświeżające.
2. Klimat - kolejny mocny punkt opowiadania. Jego natężenie idealne niemal w każdym momencie. W sumie tylko sytuacja gdzie Velvet zaczęła mówić piktogramami była chwilą, w której rzeczony klimat został zepsuty - poza tym było świetnie. Czy byliśmy w przesyconym smogiem techno-magicznym, zbiurokratyzowanym Pandemonium, w tajemniczych Gryfich Ruinach, kontrowersyjnym Przylądku Nadziei, na złowieszczych Pustkowiach, olśniewającej Utopii, czy w mroźnym Zebra'denie - wszędzie czuło się odpowiednią dla danego miejsca atmosferę. Wszystkie wysokiej jakości, choć zaskakująco różne. Pomijając wymieniony wcześniej wyjątek również postacie i potworności świetnie współgrały w budowie tego klimatu.
3. Opisy - krótki punkt, ponieważ ogólnie było jak najlepiej - opisy były dokładne, przemawiające do czytelnika, ale jednocześnie napisane tak by nie nużyły. Przynajmniej w większości wypadków - mało chwalebnym wyjątkiem są tu sceny walk, które były nieznośnie powtarzalne i schematyczne (szczególnie jeżeli mowa o pojedynkach Mane 6 vs Mean 6) i w mojej ocenie stanowią najsłabszą część fanfika.
4. Dialogi - u la la... Tutaj mogę i będę wyłącznie chwalił.Nie dosyć, że postacie kanoniczne mówiły tak jak powinny, to na dodatek wspaniałym pomysłem była zabawa sposobem mówienia wszelkich postaci pobocznych. Na wyróżnienie zasługuje kilka postaci - absolutnie niesamowita Curaco, której wtrącenia z Romantique dodawały każdej rozmowie klasy i wysublimowanego smaku, napuszona Starlight, której przeintelektualizowane tyrady nie raz i nie dwa wywoływały szczery uśmiech na twarzy, cudownie irytujące wypowiedzi Insipid - tego nie dało się czytać bez zgrzytania zębami z bezsilnej wściekłości... - lakoniczny i precyzyjny do bólu sposób mówienia Blackburn, nasycone dwuznacznościami wypowiedzi Briarthorna no i przede wszystkim absolutnie doskonałe rymowane dialogi zebr. To była prawdziwa perła, szczególnie jeżeli wziąć pod uwagę fakt, iż rymy różniły się od siebie w zależności od zajmowanej pozycji społecznej. Poezja. Dosłownie.
5. Fabuła - tu można mówić jednocześnie dużo i mało. Jakby nie patrzeć, ogólna oś fabularna jest całkiem prosta - ot, wylądowały gdzieś i szukają drogi do domu. Proste? Proste. Naturalnie autor zadbał, żeby do tego dorzucić dużą ilość intryg, konspiracji i bardzo ważnych wątków pobocznych. Z wielkim zadowoleniem stwierdzam, iż mimo takiego nagromadzenia różnych fabularnych ingrediencji (włączył mi się mod Starlight) podczas lektury nie czułem się przytłoczony. Może to dlatego, że wszystko ładnie się ze sobą zazębiało i autor bardzo pilnował by nie strzelić jakiejś dziury fabularnej... tych na szczęście nie stwierdzono. Ogólnie - kolejny mocny punkt opowiadania.
6. Bohaterowie - tak... to będzie zdecydowanie najdłuższy punkt komentarza, gdyż między innymi to właśnie budowa postaci sprawia, iż można patrzeć na CRISIS jako fanfik wybitny. A że tego pełzającego po Equestrii tałatajstwa mnogo (choć nie wymienię wszystkich od razu), to może by tak podzielić to jeszcze na podpunkty...
- Mane 4/6 - Twilight, Rainbow, Rarity i AJ zostaną wrzucone do jednego worka, ponieważ to co mogę o nich powiedzieć, to fakt iż były niesamowicie kanoniczne. Spokojnie można by je wyciąć z opowiadania i wrzucić do dowolnego odcinka serialu - różnica byłaby niemal niedostrzegalna. Czy to źle? Absolutnie nie - wręcz przeciwnie. Dostaliśmy coś znajomego, czego mogliśmy się trzymać.
- Pinkie Pie - chociaż w większości przypadków to co napisałem o kanoniczności powyżej tyczy się również jej, to niestety znalazła się sytuacja czy dwie, w których autor po prostu przegiął pałę. I to mimo posiadania przez różową zarazę potężnych zdolności. Chwilami wypadała zwyczajnie nienaturalnie. Na szczęście były to rzadkie przypadki i czytało się ją świetnie, czego nie da się powiedzieć o...
- Fluttershy - tutaj po lekturze całości uważam, iż autor po prostu nie umie pisać tej postaci. Z jednej strony mieliśmy posuniętą do granic absurdu płaczliwość i panikarstwo, z drugiej w roli Flutterbitch, jej zachowanie było... cóż, po prostu przegięte (i to mimo założenie, że ma się zmienić). Zabrakło umiaru i dlatego postać jest całkowicie przerysowana. Optymizmem może napawać fakt, iż w przedostatnim rozdziale trochę się to poprawiło, jednak to chwilowo za mało by naprawić negatywny obraz w jakim została stworzona. Obok (większości) scen walki - najsłabszy punkt opowiadania
Tick Tock - Chronomistrzyni. I to doskonała. Opryskliwa, irytująca, przekonana o własnej wyższości, ale jednocześnie nie zamykająca się na nową wiedzę - choć przyznanie się do błędu nie jest dla niej proste. Chętna do nauki nowych sztuczek i bardzo zaradna. Mimo to nie jest nieskazitelna - również miewa chwile załamania i wątpliwości, które świetnie współgrają z wymienionymi wcześniej cechami. Bardzo... prawdziwa postać. Zdecyowany plus
Flathoof - nieco rozmowniejszy Big Mac. Tak można określić go w skrócie. Mimo ogólnego podejścia "twardego gliny" ma chwile w których ujawnia się jego poczucie humoru i żywa inteligencja. Dobry dodatek.
Lockwood - postać którą ciężko jest opisać - stara się mieć wyjście z każdej sytuacji, potrafi się świetnie ustawić co pokazuje przykład jego narzeczonej oraz możliwości jakie posiada w załatwianiu różnych spraw. Nie można jednoznacznie nazwać go odważnym, chociaż w chwilach potrzeby świeci przykładem. Jego utarczki z Flathoofem są miłe dla oka i nieprzesadzone - dokładnie takie jakich trzeba.
Shadowstep - antagonista który podobał mi się najmniej. Niby taki doświadczony zabójca, mający na koncie same sukcesy, a nie potrafił pozbyć się niemal nikogo. A dlaczego? Bo strzępił papę zamiast po prostu siekać na kawałki. No i spotkało go to co spotkało...
Silvertounge - główny zły, który kojarzył mi się z przeciwnikami Bonda z pierwszych filmów o tym agencie. Dosyć sztampowy, ale to przykład doskonale wykonanej sztampy. Okrutny, bezlitosny, mający swój złowieszczy plan no i pozbawiony tak godnych pogardy (według niego) cech jak lojalność czy współczucie - czego więcej trzeba do szczęścia?
Blackburn - Królowa. Lakoniczna. Precyzyjna. Pragmatyczna. Na swój sposób bezlitosna. Interesujący sposób mówienia. Oddana swojemu miastu aż do przesady. Nie wahająca się poświęcać innych dla dobra miasta, czy nawet pewnej prywatny. Wspaniala postać. Bezwzględnie polecam.
Briarthorn - Połączenie Mala Reynoldsa z Hankiem Moodym. Świetny pilot, doskonały szmugler, Casanova swojego miasta i przy okazji mistrz spożywania wszelkiego rodzaju trunków (co poradzić? Wymagania zawodowe). Mimo werbalnych prób zaciągnięcia do łóżka wszystkiego co oddycha (bo na drzewo i tak nie ucieknie) i to w bardzo pozbawiony subtelności sposób widać wyraźnie, że ma swoje zasady i się ich trzyma. Kreowanie się na odpowiednik Casanovy i okazjonalne korzystanie z tego wizerunku na pewno nie sprawiają mu przykrości, lecz wydaje mi się, iż jest to postać głębsza niż widać to na pierwszy rzut oka.
Grayscale Force - pora na pierwszą przedstawicielką Mean 6. Postać która mnie zaintrygowała - odwrotność Rainbow Dash, której... nazwijmy to elementem jest obojętność. Dosyć ciekawa przeciwwaga dla lojalności, jednak zostało to pięknie uwypuklone podczas kolejnych przygód. Nic jej nie obchodzi, na niczym jej nie zależy, obiektywnie rzecz biorąc wszystko jej zwisa i najchętniej przestałaby istnieć lub przedrzemałaby życie. Mimo to, kiedy przychodzi co do czego, to dzięki swojej mocy potrafi narobić szkód. Oj potrafi... i to dużo...
Havocwing - czerwona skunksica z uroczym kłem i wiecznym okresem (widać jakaś krewna transformatora). Kiedy wkurza się bardziej niż zwykle, to potrafi dosłownie zapłonąć ze złości. Mimo swojego wybuchowego charakteru, gwałtownego zachowania i niewyparzonego języka okazuje się być jedną z rozsądniejszych przedstawicielek swojej gromadki. Na dodatek, posiada sporo cech przywódczych, co dla niej samej jest zaskoczeniem - dla mnie też było, no bo żeby odwrotność Fluttershy dowodziła i była w tym dobra? To się w głowie nie mieści.
Insipid - całkowite przeciwieństwo Rarity - jej domeną jest chciwość. Tylko dlaczego w parze z tym idzie brak mózgu, to naprawdę nie wiem - chociaż zachowanie typowe dla stereotypowych słodkich idiotek wydaje się do niej całkiem dobrze pasować. Ma niesamowicie irytujący sposób mówienia (tak pisałem o tym wcześniej, ale będę to podkreślał), który nie raz wywołuje u jej sióstr uśmiechy politowania. A jej pomysł na naśladowanie akcentu z Utopii? To była scena stanowiąca dowód na istnienie dowolnego Boga... Da się lubić
Red Velvet - Pinkie Pie na opak. I to jak! Mistrzyni strachu i krrrrwi. Obdarzona niesamowitym apetytem i interesującymi upodobaniami kulinarnymi ("Pegaz czy ziemny kuc? Ach boska to dieta!"). Mająca niemal nieograniczone możliwości dzięki pożywianiu się strachem innych. A jak ktoś się nie daje to ciach go mackami! Oprócz jednej sceny w której bezsensowne użycie prze autora dziwnych ślaczków całkowicie zrujnowało jej kreację to chyba najbardziej klimatyczna z antagonistek. Naprawdę nie da się jej nie lubić. Naturalnie o ile jest się fanem zaawansowanej makabry i miłośnikiem horrorów.
Starlight Shadow - obdarzona niemal niepowstrzymaną mocą przeciwniczka Twilight Sparkle. Napuszona, bufonowata i do tego wredna. Potrafi wymusić posłuszeństwo strachem, chociaż ma też w sobie zwyczajny autorytet, który sprawia, iż rola przywódczyni przychodzi jej całkowicie naturalnie. Jednak to co w niej po prostu uwielbiam to sposób w jaki mówi. Te przeintelektualizowane tyrady (wiem, powtórzenie) sprawiają po prostu, że uśmiech sam pojawia się na twarzy. Czytanie wspomnianych wypowiedzi jest czystą przyjemnością - a jeszcze kiedy usiłuje nieco stonować swój wysublimowany język, żeby Insipid mogła ją zrozumieć... radość absolutna. Świetna postać.
Curacao - w mojej ocenie najlepsza z Mean 6. Mistrzyni kłamstwa i oszustwa, obdarzona wdziękiem godnym Rarity, niesamowitą inteligencją i bardzo ciekawymi mocami. Zdecydowanie najrozsądniejsza ze swoich "sióstr" potrafiąca niemal w każdej sytuacji uknuć jakiś plan. No i to jak mówi... ten obcy akcent widoczny w każdej wypowiedzi jest po prostu fenomenalny i pasuje do niej iście niebiańsko. Cóż więcej mogę napisać? Curacao is best poni!
7. Sceny walki - po zachwycaniu się bohaterami przyszedł czas na rozważnie tego co w CRISIS jest słabe czyli scen bitewnych. Chociaż "słabe" to może nie jest najlepsze określenie - największym zarzutem jest absolutna schematyczność każdej potyczki. Zły atakuje - dobry z kłopotami ale się jednak broni - zły zaczyna wygrywać - dobry kontratakuje i wygrywa ostatecznie. I tak w kółko niezależnie od tego która strona akurat jest dobra, a która zła. Najmocniej widać to w pojedynkach szóstek. A właśnie - dlaczego ciągle pojedynki jeden na jeden? Zdecydowanie przyjemniej byłoby oglądać scenę w której jest walka wszyscy kontra wszyscy - na pewno nieco urozmaiciłoby to monotonię. Kolejny zarzut to ostatni pojedynek Pinkie vs Velvet - to co odwalała panna Pie po prostu było przegięte do niemożliwości. Kame-chame-cha? Serio? Zabijcie to nim złoży jaja. Naturalnie nie wszystkie sceny walki są złe - po dokładniejszym rozważeniu i ponownej lekturze stwierdzam, że bitwa z zombi była całkiem niezła, ale i ona nie wytrzymuje porównania z walką w Przylądku Nadziei, gdzie komandor Pinpoint skutecznie, sam jeden powstrzymywał Mean 6. Przegrał naturalnie, ale wcześniej jednoznacznie pokazał im, że nie są niezniszczalne. I to w jakim stylu! Pojedynek ze snajperem zajmował około dziesięciu stron, a czytało się je jednym tchem czując stale narastające napięcie. Coś pięknego.
8. Słownictwo - Tutaj biję przed autorem czołem. Tak wysmakowanego słownictwa dawno nie widziałem, a jeżeli dodać jeszcze do tego wielorakość sposobów w jakich zostało użyte... Tego się nie da opisać. To po prostu trzeba przeczytać. Francuskie wtrącania, górnolotna mowa Starlight, niesamowity Briarthorn i Blackburn. Każda z tych postaci (oraz pozostałe) właśnie dzięki słownictwu była zupełnie inna, co skutecznie zniwelowało monotonię. Naturalnie raz jeszcze wspomnę o rymach zebr. To było... piękne. Nie dosyć, że mieliśmy do czynienia z różnymi typami rymowania, to jeszcze należy dodać do tego fakt, iż czasami przeplatały się one w rozmowach dwóch i więcej postaci, które dopowiadały rymy za siebie. Byłem pod gigantycznym wrażeniem podczas lektury. Również w opisach widać, że autor się starał - nic nie jest płaskie i proste - wszędzie słowa są przemyślane i użyte dokładnie tak jak być powinny. W mojej ocenie jeden z najmocniejszych punktów opowiadania.
9. Tłumaczenie - no panie aTOMie, pan tu wykonał kawał fenomenalnej roboty. Na całość tłumaczenia, około 1500 stron znalazłem jeden błąd tłumaczeniowy (CIA-BIR) vo jest wynikiem (celowe powtórzenie) fenomenalnym. Oczywiście muszę też troszkę zganić (na początek, bo tylko za jedno) za zamienienie możliwego "O kapitanie, mój kapitanie!" na nijakie "Och, Inspektorze!". No żeby z takiego nawiązania nie skorzystać... Ale pomijając te rzeczy, to przekład stoi na niezmiennie wysokim poziomie z okazjonalnymi pokazami geniuszu - szczególnie widać to u Starlight. Słówko "hałaburda" na zawsze pozostanie w mojej pamięci, bo kiedy je przeczytałem mało nie spadłem z krzesła ze śmiechu. Rymy również się udały... i to jak się udały! Po raz kolejny lektura mowy zebr była przyjemnością. Doskonałe pasowały też wrzucone piosenki - zarówno te tradycyjne, jak i polskie zamienniki, które czasami niemal przebijały oryginalne, użyte w fanfiku, utwory. Kolejnym plusem jest sposób mówienie AJ, który zdecydowanie się wyróżnia, ale nie robi z niej wsioka z dziury zabitej dechami. Naturalnie jest sporo fragmentów w których mówiłem sobie że "ja bym to przełożył inaczej" ale absolutnie nie jest błąd - to tylko różnica w stylach translacji. Powtarzając po raz trzeci - tłumaczenie jest absolutnie fe-no-me-nal-ne!
No i to by było na tyle. Jeżeli komuś nie chce się przebijać przez tę ścianę tekstu powyżej to ujmując rzecz skrótowo - 10/10. Perełka! Bezwzględnie polecam!
Liczba postów: 438
Liczba wątków: 6
Dołączył: 12 2014
Reputacja:
5 Ulubiony kucyk: Red Eye, Blackjack, Steel Hooves, The Grand Pegasus Encleve Soldiers